Grzegorz Stachowiak
Wiadomości o strajkach sierpniowych w 1980 roku bardzo szybko dotarły do Koszalina. Mnożyły się przekazy podawane z ust do ust, i to one były głównym źródłem informacji, a nie prasa, radio i telewizja, którym nie ufano wcale. W mieście wojewódzkim, jakim wówczas był Koszalin, położonym w połowie drogi między Gdańskiem i Szczecinem, dobrze orientowano się w sytuacji panującej w niedalekich miastach stoczniowych.
|
Pierwsze kontakty ze zbuntowanymi ośrodkami nawiązali pracownicy Wojewódzkiego Przedsiębiorstwa Komunikacji Miejskiej (WPKM) oraz Transbudu. Pierwsze objawy niepokojów odnotowano 20-22 sierpnia 1980 w Unimie, skończyło się jednak na postulatach przedłożonych dyrekcji 23 sierpnia 1980. Pierwszy strajk rozpoczął się 25 sierpnia 1980 w WPKM, na jego czele stanął Eugeniusz Matuszak. Niebawem w ich ślady poszły: Transbud, Kazel, Fabryka Pomocy Naukowych oraz Zakład Techniki Próżniowej Unitra-Unima.
W czwartek 28 sierpnia, rano, Grzegorz Stachowiak został poproszony przez pracowników o przyjście do salki obrad. Jak się okazało, zamierzali oni rozpocząć strajk. Tak zaczęła się wielka przygoda z Solidarnością. Szybko przekonał organizatorów strajku, żeby nie wysuwali żadnych własnych postulatów, ale poparli 21 postulatów strajkujących zakładów Gdańska. Już wówczas ujawnił swój talent odpowiedzialnego i lojalnego przywódcy protestu. "Nie miałem wątpliwości, że bez gdańskiego parasola nasze próby utworzenia wolnych związków w małym i stosunkowo słabym gospodarczo regionie zostaną szybko zdławione" - wspominał po latach. Hasło "Strajkujemy pracując" zyskało szybko zwolenników i niebawem przed zakładem zawisł transparent: "Strajkujemy pracując. Solidaryzujemy się ze strajkującymi robotnikami Wybrzeża. Domagamy sie spełnienia 21 postulatów Gdańskiego MKS" (transparent dotrwał do podpisania Porozumień Gdańskich). Stachowiak został przez aklamację wybrany przywódcą strajku, jednak po zgłoszeniu uwagi przez jednego ze strajkujących, że przewodniczącym "musi być robotnik", wybory przeprowadzono ponownie. Tym razem na przewodniczącego Komitetu Strajkowego wybrano Lucjana Nowaka, a Stachowiak został wiceprzewodniczącym.
Następnego dnia, 29 sierpnia, delegacja Komitetu wyjechała do Gdańska. Liczono się z możliwością aresztowań i koniecznością podjęcia strajku, więc na wszelki wypadek wybrano przed wyjazdem tajny komitet strajkowy.
Wizyta w MKZ w Gdańsku była dla Stachowiaka dużym przeżyciem. "Po MKZ-ecie chodzili ludzie wolni, w jakiejś dziwnej euforii, upojeni zwycięstwem, przekonani o swojej niezniszczalnej potędze" - wspominał po latach. To ostatnie spostrzeżenie wywołało u niego obawy o przyszłość ruchu. W MKZ spotkał się z Bogdanem Lisem, Aliną Pieńkowską i Lechem Wałęsą. "Jednak główną pracę szkoleniową wykonał Andrzej Gwiazda, który w miarę jak mówił swoim chrypiącym głosem, wyrastał w moich oczach na architekta Związku." Koszalińska delegacja otrzymała instrukcje w sprawie procedur zakładania związków zawodowych, ramowy schemat statutu, deklaracje przystąpienia do związku oraz odpisy Porozumień Gdańskich. Te ostatnie były bardzo ważne dla załóg pracowniczych w Polsce, które chciały otrzymać dokument z samego źródła, a nie z odpisów niewiadomego pochodzenia.
Międzyzakładowy Komitet Założycielski (MKZ)
Już następnego dnia po powrocie do Koszalina rozpoczęła się praca organizacyjna. Problem z przepisaniem się do nowych związków szybko rozwiązała prawniczka z Unimy, Elżbieta Potrykus, opracowując formułę grupowego występowania ze starych związków. Stachowiak wspomina okoliczności tego spotkania, które miało tak doniosłe znaczenie dla dalszych losów koszalińskiej Solidarności:
Przed końcem tygodnia, jakiegoś 3 lub 4 września, poszedłem z nieodłącznym wtedy Kuczem do radcy prawnego Unimy, Elżbiety Potrykus, by prosić ją o poradę prawną, a także zaproponować jej przyłączenie się do naszego ruchu. Po chwili udawanego wahania, rozpromieniła się i powiedziała: "A niech tam, jeszcze raz zaryzykuję" i przez następne kilka miesięcy należała do moich najbliższych współpracowników w organizacji koszalińskiej Solidarności.
10 września ogniwa związkowe istniały już w 10 koszalińskich zakładach pracy: Unima, Transbud, Intropol, Kazel - to najważniejsze z nich. Głównym ośrodkiem ruchu związkowego w Koszalinie była Unima. Tutaj 10 września powstał Komitet Robotniczy (L. Nowak - przewodniczący, G. Stachowiak, P. Michalak, S. Bodys i J. Zembrowski) oraz powołano prezydium Komitetu Założycielskiego NSZZ z Grzegorzem Stachowiakiem jako przewodniczącym. Niezbędnym warunkiem przetrwania ruchu związkowego była jedność, dlatego niemal natychmiast pojawiły się inicjatywy zmierzające do łączenia Komitetów Strajkowych lub istniejących już struktur w jeden Międzyzakładowy Komitet Założycielski. W tym celu 11 września odbyło się spotkanie konspiracyjne w mieszkaniu Adama Janusza z Intropolu, podczas którego doszło do powołania Komitetu (pełna nazwa: Międzyzakładowy Komitet Założycielski Niezależnych Samorządnych Związków Zawodowych w Koszalinie) w składzie: Marian Bielec, Zbigniew Hurkała, Henryk Słomka i Stanisław Szymański (wszyscy z Transbudu); Andrzej Grabowski, Jolanta Grzybowska, Adam Janusz i Józef Szczepara (z Intropolu); Janusz Kucz, Paweł Michalak, Elżbieta Potrykus i Grzegorz Stachowiak (z Unimy); Jan Pauliński i Edward Skorupa (z Fabryki Pomocy Naukowych) oraz Mieczysław Wachowski i Tadeusz Witkowski (z Kazelu).
Następnego dnia, w piątek 12 września (1980), sześcioosobowa delegacja związkowców spotkała się z wojewodą koszalińskim Janem Urbanowiczem, ażeby poinformować go o powstaniu MKZ oraz poprosić o przydział lokalu i telefonu dla celów związkowych. Wcześniej uzgodniono, że w rozmowach wojewoda będzie traktowany z szacunkiem należnym władzy państwowej. W trakcie spotkania doszło do ciekawego wydarzenia. Wojewoda nie mógł spełnić prośby związkowców, którzy nie posiadali wówczas osobowości prawnej, zaproponował jednak pewien zręczny wybieg: związkowcy złożą w Urzędzie Wojewódzkim wniosek o rejestrację stowarzyszenia, urząd je zarejestruje, po trzech miesiącach uchyli decyzję jako niezgodną z prawem (podając argument, że stowarzyszenie to nie związek zawodowy), ale w międzyczasie wojewoda zdąży załatwić ich prośbę. Zastosowano więc metodę faktów dokonanych. Warto w tym miejscu przypomnieć, że wojewoda Jan Urbanowicz, został odwołany ze stanowiska natychmiast po wprowadzeniu stanu wojennego, a jego miejsce zajął wojskowy, pułkownik Mazurkiewicz.
13 września 1980 roku, w zakładach KZNS, odbyło sie zebranie wyborcze MKZ Koszalin. Przewodniczącym wybrano Grzegorza Stachowiaka, jego zastępcami zostali Stanisław Szymański i Jolanta Grzybowska, a do prezydium weszli: Elżbieta Potrykus, Marian Bielec, Janusz Kucz, Mateusz Mielniczek, Adam Janusz, Zygmunt Jutkiewicz, Jerzy Gil i Jan Kukiełka. Dwaj ostatni szybko zrezygnowali, a w ich miejsce powołano Eugeniusza Matuszaka, lidera strajku w WPKM oraz Donigiewicza, pracownika PKP. Zaaprobowano też kandydaturę Elżbiety Potrykus na delegata do Krajowej Komisji Porozumiewawczej (KKP) w Gdańsku.
Powstanie koszalińskiej Solidarności
Budowa ruchu związkowego uległa przyspieszeniu z chwilą zarejestrowania koszalińskiego MKZ w Gdańsku. Zaświadczenie, które 15 lub 16 września przywiozła do Koszalina Elżbieta Potrykus, zawierało upoważnienie do "tworzenia Niezależnych Związków Zawodowych na terenie okręgu koszalińskiego". Zaistniały podstawy formalno-prawne do rejestracji związków. Wkrótce też złożono stosowny wniosek do Urzędu Wojewódzkiego.
22 września Elżbieta Potrykus podpisała w imieniu MKZ Koszalin deklarację przystąpienia do ogólnokrajowej organizacji związkowej o nazwie Niezależny Samorządny Związek Zawodowy Solidarność. Tym samym koszaliński MKZ stał sie jednym z członków założycieli Solidarności i został zarejestrowany pod numerem 38.
|
Organizacja struktur związku postępowała dalej. 1 października 1980 roku powstała struktura wojewódzka związku - Wojewódzki Komitet Założycielski NSZZ. Jej przewodniczącym został Grzegorz Stachowiak. Większość ośrodków terenowych opowiedziała się za Gdańskiem i Lechem Wałęsą, inne - np. Szczecinek, Świdwin i Połczyn Zdrój - chciały połączenia ze Szczecinem i Marianem Jurczykiem. Stachowiak wspomina:
Sentymenty antycentralne i antykoszalińskie były bardzo silne. Lokalni działacze (zresztą słusznie) bronili tego, co stworzyli, postęp był mały, zważywszy, że KKP pozostawiał swobodę wszystkim inicjatorom oddolnego tworzenia związku.
Biuro nowych związków miało początkowo mieścić się w hotelu robotniczym Wodrolu, ale wojewoda przyznał niebawem związkowcom lokal przy ul. Drzymały. Jak wspomina Stachowiak, to Stanisław Szymański z kilkoma kolegami z macierzystego Transbudu, szybko wyremontowali pomieszczenia. Przydzielono również zadania: Jolanta Grzybowska zajęła się sprawami administracyjnymi i rejestracją nowych komitetów zakładowych, Stanisław Szymański organizacją Biura Porad Prawnych, a Grzegorz Stachowiak sprawami organizacyjnymi i kontaktami z władzami. Biuro Porad Prawnych szybko przekształcono w Biuro Interwencyjne. Pracowali tutaj społecznie koszalińscy prawnicy: Mila Repczyńska, Urszula Brzeźniakiewicz (z czasem została pracownikiem etatowym), Jola Zakrzewska, Maria Wanda Bońkowska (zwana Ewą Bońkowską) i Zenon Zawadzki.
Pod koniec listopada do rejonu działania koszalińskiego MKZ Solidarność należało 215 zakładów pracy z różnych branż, a liczba związkowców osiągnęła 29 000. W rejonie województwa działało równolegle kilka międzyzakładowych komitetów założycielskich: w Białogardzie, Szczecinku, Kołobrzegu, Czaplinku, Połczynie Zdroju i Drawsku Pomorskim. Największym wyzwaniem było wówczas ujednolicenie i stworzenie funkcjonalnej struktury władz związku.
Grzegorz Stachowiak od początku swej działalności dostrzegł potrzebę prezentowania opinii związkowych w niezależnych od władzy mediach. W styczniu 1981 roku pisał do władz wojewódzkich:
Jest chyba oczywiste, że sytuacja: Rząd rządzi - Partia kieruje, nie zostanie przez Związek zaakceptowana. (...) Proponujemy rozpocząć od szybkiego rozwiązania następujących problemów: 1) Umożliwienie nam druku (bez ingerencji cenzury) "Informatora" do użytku wewnątrzorganizacyjnego w Prasowych Zakładach Graficznych (ewentualnie w przyszłości w Intropolu) do dnia 24.01.1981r.; 2) Opublikowanie w prasie lokalnej i Polskim Radiu informacji o wyświetlaniu filmu "Robotnicy 80" oraz sprowadzenie dodatkowych kopii filmu i rozpoczęcie projekcji w innych miastach województwa (...); 3) Zagwarantowanie Solidarności rubryki w "Głosie Pomorza" i czasu w lokalnej audycji radiowej; 4) Zaprzestania dyskryminacji i utrudniania w organizowaniu się niezależnego ruchu chłopskiego (...); 5) Zaprzestania szykan i gróźb wobec osób nie podejmujących pracy w wolne soboty 10 i 24 stycznia; 6) Umożliwienie weryfikacji podziału majątku po byłym WRZZ (...).
"Mamy nadzieję, że dialog, zmiana metod działania i uczciwa informacja przyniosą kolejne rozwiązanie, które będzie zwycięstwem obu stron" - zakończył swój list.
Zarząd Regionu "Pobrzeże"
2 marca 1981 r. w Koszalinie powołano Tymczasowy Zarząd Regionu "Pobrzeże", z zachowaniem jednak pełnej odrębności od MKZ. Przewodniczącym został wybrany Wiktor Szostało z Kołobrzegu (jedyny chętny na to stanowisko, to on wymyślił nazwę "Pobrzeże"), zastępcami przewodniczącego zostali: Grzegorz Stachowiak z Koszalina, Piotr Pawłowski z Kołobrzegu i Edward Dzimidowicz z Białogardu. Członkowie prezydium: Stanisław Szymański, Andrzej Donigiewicz i Elżbieta Potrykus (delegatka KKP) z Koszalina, Janusz Grudnik z Kołobrzegu, Stanisław Piątkowski z Darłowa, Andrzej Śmiwko z Białogardu, Stanisław Piątkowski z Drawska Pomorskiego, Zygmunt Bąk ze Świdwina i Stefan Strzelecki z Połczyna Zdroju. Rzecznikiem prasowym został Jan Kowalski z Koszalina.
Grzegorz Stachowiak krytycznie odnosił się do zastępowania ogniw pochodzących z demokratycznego wyboru (MKZ), strukturami wymyślonymi przez samych działaczy (TZR). "Zapłaciliśmy słoną cenę za te ciągoty zjednoczeniowe, moim zdaniem zbyt pośpieszne" - pisze we wspomnnieniach.
Szybko pojawiły się również nieporozumienia w nowym ruchu związkowym i próby tworzenia nowych ciał pozastatutowych. Przykładem było zebranie zwołane przez "przedstawicieli Komisji Zakładowych większych zakładów pracy Koszalina" opisane w informatorze wewnętrznym "Pobrzeże" nr 4 z kwietnia 1981 roku. Działaczy wybieranych spontanicznie w wyniku demokratycznych decyzji podejmowanych podczas strajków sierpniowych, powoli zaczęli zastępować ludzie wyłaniani w wyniku niezwykle przewlekłych i skomplikowanych procedur.
Sam Grzegorz Stachowiak tak wspomina tamte czasy:
Problemem ludzi, którzy zaczęli się pojawiać po kryzysie bydgoskim, kiedy wydawało się, że władze partyjne i państwowe pogodziły się już z istnieniem Solidarności i wszystko stało się legalne i bezpieczne, (...) było uzasadnienie sobie i innym, dlaczego to oni powinni być wybrani do władz Solidarności, a nie ci, którzy mieli dość wyobraźni i odwagi, by podjąć ryzyko zakładania związków od samego początku, poczynając od strajków. Popularne w tamtych czasach było gadanie, że "ci, co się nadają na przywódców w okresie walki, nie nadają się na przywódców w czasie pokoju". To nie gwarantowało jednak niczego, więc potrzebne były ataki na pierwszych przywódców, które często przechodziły w głęboką nienawiść i kampanię oszczerstw, w którą angażowały się nierzadko całe rodziny, i to na czas znacznie dłuższy niż było to praktycznie potrzebne.
Pierwsze Walne Zebranie Delegatów NSZZ Solidarność odbyło się aż w czterech turach: pierwsza trwała od 12 do 13 czerwca 1981 (uczestniczyło 383 delegatów na ogólną liczbę 469 uprawnionych), druga 3 do 7 lipca 1981 (328 delegatów na 469 uprawnionych, a więc o 55 delegatów mniej), trzecia 17 lipca 1981 została przerwana następnego dnia (na 452 delegatów przybyło zaledwie 195) i czwarta 25 lipca 1981 (obecnych 59% delegatów). Najważniejsze wybory personalne, do władz Regionu oraz na Zjazd Krajowy, nie odbyły się w jednej turze na jednym z czterech spotkań, ale rozbito je na dwie tury - oddzielnie wybierano Zarząd Regionu, a oddzielnie delegatów na Zjazd Krajowy.
Same wybory do Regionu "Pobrzeże" były równie skomplikowane. Głosowano aż w trzech turach, wybierając najpierw zarząd, a następnie spośród ośmiu zgłoszonych osób - w dwóch kolejnych turach - przewodniczącego. W pierwszej turze głosowania największą ilość głosów otrzymali: Stanisław Sajkowski - 96 i Paweł Michalak - 94. Zgodnie z ordynacją wyborczą zarządzono dodatkowe głosowanie, w wyniku którego przewodniczącym zarządu został wybrany Paweł Michalak (członek pierwszego Komitetu Robotniczego w Unimie oraz MKZ). W nowych władzach nie znaleźli się: Grzegorz Stachowiak, Jolanta Grzybowska i Stanisław Szymański. Zaangażowani w budowanie silnego MKZ-etu i związkowych struktur wojewódzkich nie zostali nawet delegatami na Zjazd. MKZ-ty podporządkowano Zarządowi Regionu.
Stan wojenny
W nocy z 12 na 13 grudnia rozpoczęły się aresztowania działaczy Solidarności. Stachowiak tak wspomina okoliczności internowania:
Ledwie zasnąłem, zbudziło mnie natarczywe dzwonienie do drzwi. Wyjrzałem przez judasza, przy drzwiach stał podpułkownik w polowym mundurze, potem zobaczyłem milicjanta w ich normalnym mundurze, wreszcie zobaczyłem cywila przy schodach. Trwało to sekundę, może dwie, nie rozumiałem o co chodzi. Dzwonek znowu zaczął dzwonić. "Mamy sprawę do pani męża. Proszę otworzyć", powiedział ten w polowym mundurze. Powiedziałem, że jest po 22.00, więc jeśli coś chce, to niech wróci po szóstej rano. Grubawy podpułkownik zaczął znowu dzwonić, więc wyłączyłem dzwonek, żeby nie robił hałasu. Wreszcie grubawy polecił milicjantowi, żeby ten wywalił drzwi. Milicjant zaczął kopać obcasem i marne drzwi z płyty pilśniowej uchylały się centymetr po centymetrze, zamek się przekrzywiał i odrywał od drzwi. Przestraszyłem się, że żona zostanie bez żadnego zamknięcia i otworzyłem zamek, który już ledwo trzymał się drzwi. Podoficer w mundurze milicyjnym, sierżant albo kapral, wpadł do mieszkania z pistoletem w dłoni. Wpadł do pokoju, gdzie spały dzieci, potem obleciał wszystkie pomieszczenia. Nie znalazłszy nigdzie czołgu ani składu broni maszynowej, schował swoją zabawkę. Podpułkownik powiedział, że mają nakaz doprowadzenia mnie na milicję w celu wyjaśnienia jakichś spraw. "Niech się pan ciepło ubierze." Jak mi potem opowiadała żona, pomyślała, że biorą mnie na Syberię, bo sobota 12 grudnia była ciepłym i słonecznym dniem i nie wiedzieliśmy, że w międzyczasie temperatura spadła i spadł śnieg. Żona domagała się przedstawienia jakiegoś papieru, po długich targach podpułkownik pokazał małą kartkę papieru z nakazem aresztowania i doprowadzenia mnie do Zakładu Karnego w Czarnem lub Wierzchowie. Przed budynkiem czekał kierowca w samochodzie osobowym, wsadzili mnie na tylne siedzenie między mundurowego i SB-eka i z całą czwórką ruszyliśmy w pustą noc, by zatrzymać się na ogrodzonym dziedzińcu aresztu przy ulicy Słowackiego.
Stachowiaka najpierw przewieziono do aresztu przy ul. Słowackiego, a następnie do Zakładu Karnego w Wierzchowie. Nie wiadomo jakimi kryteriami kierowano się przy wyborze miejsc osadzenia, wiadomo jedynie, że wielu internowanych trafiło do normalnych ośrodków wczasowych przystosowanych do potrzeb internowania, inni do wydzielonych budynków w zakładach karnych. Nie znany jest również klucz, według którego jednych aresztowano nocą, innych pozostawiono na wolności. Według autorów książki "Solidarność w województwie koszalińskim 1980-1989" chodziło o skłócenie działaczy i zasianie wśród nich nieufności. "Poróżnienie działaczy związkowych było niezbędne, ponieważ zamierzano rozpocząć budowę nowych struktur Solidarności współpracujących z władzami" - piszą autorzy.
|
|
Decyzja o internowaniu Grzegorza Stachowiaka, którą wręczono dopiero 16 grudnia, zawierała następujące uzasadnienie:
Uznając, że pozostawienie na wolności obywatela (...) zagrażałoby bezpieczeństwu Państwa i porządkowi publicznemu przez to, że w okresie kryzysu posiada wszelkie predyspozycje i skłonności do organizowania zbiorowych wystąpień w celu podjęcia wrogiej działalności polityczno-destrukcyjnej, na zasadzie art. 42 ust. 1 dekretu z dnia 7 XII 1981 o ochronie bezpieczeństwa Państwa i porządku publicznego w czasie obowiązywania stanu wojennego, postanawia się internować...
Przez pierwsze dwa tygodnie stosowano wobec internowanych regulamin więzienny. W tej sytuacji zachowanie postawy godności stało się najważniejszą sprawą. Stachowiak wraz z kolegami z celi nie zgodził się na założenie stroju więziennego. Dopiero z nadejściem nowego roku wdrożono regulamin dla internowanych, ktory nie różnił się jednak zasadniczo od regulaminu dla skazanych. Do oddalonego o ponad 100 km od Koszalina więzienia docierała w miarę możliwości żona Grzegorza Stachowiaka. Pieniądze otrzymywała z tajnego funduszu, tworzonego ze składek pracowników Unimy.
Przez pierwsze kilka tygodni trzymano nas w grupach, w osobnych celach, bez kontaktu. Wychodziliśmy na godzinne spacery celami i kolegów z innych cel mogliśmy widzieć tylko przez okno (...) Po codziennych awanturach dostaliśmy wreszcie 16 grudnia 1981 r. decyzję o internowaniu. Był to kuriozalny dokument. W dniu 17 grudnia 1981 r. napisałem zażalenie do ministra sprawiedliwości na niedostarczenie nam regulaminu internowanych i stosowanie wobec nas regulaminu aresztowanych. (...) Strażnicy każdego ranka i popołudnia chodzili od celi do celi licząc osoby, zdaje się, że próbowali wyznaczać starszych cel, którzy mieli meldować stan. Były ciągłe awantury, bo domagali się byśmy wstali i ustawiali się w szeregu. Pierwsza większa utarczka dotyczyła próby przebrania nas w stroje więzienne. Moja cela (Szpindor, Hołowaty, Haberman, ja i inni - w sumie dziewięć osób) odmówiła tego kategorycznie. (...) Prawdopodobnie wskutek zdecydowanego oporu mojej celi, władze więzienne zrezygnowały z pomysłu przebierania nas w więzienne szmaty (z wyjątkiem więziennej bielizny, którą akceptowaliśmy ze względów higienicznych, a nawet kradliśmy ją jako pamiątki). Mam taką koszulkę z pieczątką ZK Wierzchowo. Z rzadka chodziliśmy do wspólnej łaźni, raz na dwa tygodnie, może nawet raz na miesiąc, nie jestem pewien.
Warunki więzienne były bardzo trudne.
Wyżywienie więzienne było nie do zniesienia, zwłaszcza dla żołądkowców jak Haberman i ja. Typowe śniadanie to zupa mleczna z wyjątkiem jednego dnia (27 grudnia), kiedy podano kartoflankę, plus gorzką kawę. Obiad to zupa jarzynowa, raz (28 grudnia) barszcz. Drugie danie, raz w tygodniu w niedzielę - mięsne (czyli tak jak na wolności). Kolacja 0,5 kg czarnego chleba, herbata osłodzona, margaryna, jajko na twardo i jedna cebula plus twaróg lub dżem. (...) Na takiej diecie Haberman szybko miał problemy żołądkowe, na które od 28 grudnia dawali mu jakieś zastrzyki. Ja chodziłem do lekarza z bólami żołądka i innymi dolegliwościami, ale nie mieli leków żołądkowych i chcieli żebym sobie sam kupił.
Już 17 grudnia 1981 roku, w związku z wydarzeniami w kopalni "Wujek", doszło do poważnego zatargu między internowanymi a strażnikami. Podczas wieczornego apelu odwrócili się plecami do strażników. "Wygłosiłem wówczas porucznikowi Witkowskiemu kazanie na temat mordowania własnych obywateli" - wspomina Stachowiak. Następnego dnia komendant Gadomski skazał go na 14 dni nie ogrzewanej izolatki z pryczą z gołych desek. Stachowiak, trafiwszy tam, natychmiast ogłosił głodówkę.
W szafce, która wisiała na ścianie więziennej izolatki, na jednej z półek położyłem pół bochenka chleba, który stopniowo wysychał. Jakimś sposobem do celi wchodziła mysz, wdrapywała się po ścianie do szafki i wyjadała chleb od środka, chowając się bezpiecznie w obeschniętej skorupie.
Z pobytem w więzieniu w Wierzchowie wiąże się wykrycie podsłuchów w celach internowanych. 9 lutego 1982 Grzegorz Stachowiak znalazł ukryty w przewodzie wentylacyjnym mikrofon podsłuchowy. "Następnego dnia, kiedy inne cele wychodziły na spacer, wykrzykiwaliśmy o wykryciu podsłuchu i rzucaliśmy przez okno odłamki gipsu z kawałkami drutu." Z Koszalina przyjechały ekipy SB-ków. Rozpoczęło się dochodzenie, funkcjonariusze domagali się zwrotu mikrofonu, obiecując w zamian wolność. Mikrofon jednak Stachowiak dobrze ukrył w... słoiku ze smalcem.
W związku ze sprawą podsłuchową nastroje wśród internowanych stawały się coraz bardziej napięte. Kiedy dwóch z nich zostało skazanych na pobyt w izolatce, pozostali na znak protestu urządzili w celach "kocią muzykę". Wtedy to doszło do pobicia internowanych, którym urządzono sławetną "ścieżkę zdrowia". Wspomina Grzegorz Stachowiak:
Strażnicy wpadli do cel i zaczęli siłą wyciągać ludzi z łóżek, przygotowali internowanym "ścieżkę zdrowia". (...) Z okrzykami "Wy skurwysyny, my was nauczymy porządku", "Wy chuje wałęsowskie, przez was do domu nie pojechaliśmy", oprawcy rozpoczynają bicie i wywlekanie internowanych na korytarz. Tu dopiero zaczyna się zabawa na całego. W szpalerze kilkudziesięciu rozwścieczonych funkcjonariuszy więziennych, kilku internowanych, kopanych i bitych długimi pałkami i pięściami, odbywa "ścieżkę zdrowia". Trasa "ścieżki" jest długa, dwa kilkudziesięciometrowe korytarze, a następnie trzystumetrowy odcinek przez podwórze, pomiędzy pawilonami pierwszym i piątym, gdzie na koniec skatowanych wpędza się do izolatek.
Osiemdziesięciu siedmiu internowanych pędzono na śniegu, niektórych boso, innych w kalesonach. Na znak protestu jedna z cel podjęła głodówkę. Protesty przyniosły skutek, z czasem reżim więzienny zaczął słabnąć.
17 marca 1982 roku grupę internowanych z Wierzchowa, w tym Grzegorza Stachowiaka, przeniesiono do ośrodka internowanych w Darłówku. Szybko jednak powrócił do Wierzchowa, kiedy wraz z innym internowanym zaczął podkpiwać z jakiegoś esbeka.
Na początku czerwca otrzymał pierwszą przepustkę i wtedy też zaczął uczestniczyć w procesach sądowych członków Solidarności, przygotowując jednocześnie relacje dla prasy podziemnej. Jak wspomina, dostrzegł, że jest potrzebny, że jego obecność podtrzymuje sądzonych na duchu.
To wszystko przekonało mnie, że moja obecność miała dla oskarżonych i ich przyjaciół jakieś znaczenie. Skoro więc zauważali oni moją tam obecność, to zapewne zauważali również nieobecność niektórych innych byłych liderów „Solidarności”, którzy nie zdobyli się na ten mały gest szacunku wobec sądzonych i skazywanych kolegów.
Czas płynął, sytuacja rodziny Stachowiaków ulegała pogorszeniu. Po kilku dniach pobytu na przepustce, Stachowiak podjął desperacka próbę wydostania się z więzienia, udając się wprost... do siedziby SB przy ulicy Słowackiego.
Wchodząc do budynku widziałem, jak dwóch tajniaków osłupiało na mój widok. Jeden z nich po chwili był za moimi plecami i rzucił do sierżanta, że się wszystkim zajmie. Za chwilę pojawił się porucznik B., który właśnie wchodził do budynku, i powiedział dyżurnemu, że mnie weźmie do szefa. Ponieważ szefa nie było, przeszliśmy do pokoju, w którym pracował B. I tu mieliśmy poczekać. Po chwili SB-ek wyjął z szafy jakieś dwie grube teczki, mówiąc "My tu na pana mamy teczki!". Otworzył jedną z nich w połowie, akurat tam, gdzie były dwa czy trzy listy od mojego teścia, żołnierza kampanii wrześniowej, zapewne wysłane do Wierzchowa. Nie powiedziałem nawet słowa, machnąłem tylko ręką. Speszył się i odłożył swoje teczki.
Oczekiwanie nieco się przedłużyło, wreszcie weszli razem do sekretariatu pułkownika J. Pytla. Stachowiak tak opisuje spotkanie:
Wyszedł wysoki, siwy mężczyzna, który bez wątpienia pamiętał stare dobre czasy, kiedy to nie musiał się cackać z takimi jak ja. Jak mi opisywała żona, wyglądał rzeczywiście jakby jednoosobowo był odpowiedzialny za brak alkoholu w sklepach PRL. Jak w amerykańskich filmach rzucił do sekretarki "Przez pół godziny nikogo do mnie nie łączyć. Jestem zajęty". Nasza rozmowa nie trwała jednak nawet pięciu minut. Po paru wstępnych słowach zapytał, czy ja też będę latał po rozprawach i "robił" to, tu całkiem zgrabnie złożył palce w literę V. Powiedziałem, że nie odpowiem na to pytanie. Dlaczego? Bo ja tu nie przyszedłem na przesłuchanie. To po co pan przyszedł? – zapytał. Żebyście mnie zwolnili, odpowiedziałem. Wściekł się i powiedział "To my się jeszcze zastanowimy" i wyrzucił mnie na zbity pysk. Wróciłem do domu i trochę mi było głupio, że wdałem się z nim w niepotrzebną awanturę, bo do więzienia nie bardzo mi się chciało wracać. Po godzinie rozpromieniłem się jednak, bo zrozumiałem, że najprawdopodobniej nie mogą już nic zmienić, bo pewnie wysłali już papiery do Warszawy i zbyt wiele byłoby zachodu, aby to wszystko odkręcać. Jak było tak było, następnego dnia kazali mi jechać do Wierzchowa i zabrać swoje manatki.
Emigracja
Podczas pobytu w więzieniu, 17 grudnia 1981 roku Stachowiak dowiedział się o masakrze w kopalni "Wujek". "Wtedy po raz pierwszy pomyślałem, że nie chcę więcej w tym kraju żyć i powiedziałem kolegom, że chcę wyemigrować" - napisał we wspomnieniach.
|
Decyzja o emigracji nie przyszła od razu. Początkowo była elementem taktyki, która miała doprowadzić do opuszczenia murów więziennych.
W jakiś czas po przewiezieniu do Darłówka pojawił się tam milicyjny fotograf, który robił zdjęcia paszportowe tym, co zgłaszali chęć emigracji. Ciągle wydawało się nam, że to jest taka gra, może wyjedziemy, a może nie, zależy, jak się sprawy ułożą. Ja podpisałem wniosek o emigrację jeszcze w Wierzchowie. Gdzieś na końcu lutego lub na początku marca, żona przyjechała na niespodziewane widzenie w środku tygodnia, chyba w czwartek, na które przywiozła mi do podpisania wnioski emigracyjne z ambasady USA i chyba Kanady. Byłem nieco zaskoczony, bo od pierwszego widzenia o tym nie rozmawialiśmy i zdążyłem o tym zapomnieć, ona niekoniecznie chciała emigrować, ale myślała, że tymi emigracyjnymi manewrami zdoła mnie z więzienia wyciągnąć.
Po powrocie z ośrodka internowania w Darłówku do więzienia w Wierzchowie, Stachowiak coraz bardziej zdawał sobie sprawę z beznadziejności swojej sytuacji.
Czas płynął, a ja byłem z powrotem w Wierzchowie. Żonę coraz bardziej męczyła niejasna sytuacja, mogłem siedzieć tygodnie, miesiące albo i lata. Zależało to od uznania SB, żadnego wyroku nie było. Na dodatek przybił ją wypadek naszej trzyletniej córki. W dniu 15 maja 1982 r. Agnieszka została uderzona huśtawką w głowę i znalazła się w szpitalu z podejrzeniem wstrząsu mózgu.
Na początku czerwca Stachowiak otrzymał pierwszą przepustkę na okres od 1 do 6 czerwca 1982 roku, żeby mógł udać się do ambasady USA, wezwany wcześniej pismem. Zanim jednak zdążył przyjechać, ktoś podrzucił do skrzynki pocztowej (kilka godzin po listonoszu) zawiadomienie, że paszport jest gotowy do odebrania. 16 czerwca został ostatecznie zwolniony z internowania. Jak wspomina, od tej chwili jego zainteresowanie emigracją spadło.
Nie spadło natomiast zainteresowanie esbeków Stachowiakiem i jego rodziną. Wciąż nachodzili ich w domu, a 26 sierpnia przeprowadzono w mieszkaniu rewizję w poszukiwaniu nielegalnych wydawnictw. Zabrano maszynę do pisania, zatrzymano na 48 godzin Stachowiaka i nocującego u nich kolegę.
Po tym zdarzeniu Stachowiak postanowił przyśpieszyć starania o paszport. Stało sie jasne, że on i jego rodzina nie zaznają spokoju w kraju. 31 sierpnia 1982 roku poszedł odebrać swój paszport. Nie obyło się jednak bez problemów.
Babsko w biurze paszportowym żądało ode mnie oświadczenia, że zrzekam się obywatelstwa polskiego. Musiałem ją wyzwać, bo pamiętam jak syknęła "Jeszcze pan stąd nie wyjechał". To "stąd" zabrzmiało złowrogo, jakoś dobrze opisywało system, w jakim żyliśmy. Po dłuższej pyskówce poszliśmy na kompromis, widać obu stronom zależało na pozytywnym załatwieniu sprawy. Napisałem oświadczenie, dlaczego zdecydowałem się na wyjazd z kraju, i na tym się skończyło. Gdzieś około 10 października 1982 r. zbieraliśmy się do wyjazdu do rodziny, skąd dalej mieliśmy lecieć do Frankfurtu, do obozu przejściowego, po drodze do USA. Wieczorem do pustego mieszkania, które za chwilę mieliśmy opuścić, przyszedł sierżant w wojskowym mundurze, szczerze przepraszał i powiedział, że kazali mu przynieść powołanie na trzymiesięczne ćwiczenia wojskowe. Przespaliśmy u sąsiadów. Następnego dnia odniosłem papier do komendy uzupełnień i powiedziałem, że nie mam czasu na ich ćwiczenia, bo właśnie emigruję do Ameryki. Przyjęli to z pełnym zrozumieniem i odczepili się.
W listopadzie 1982 roku Grzegorz Stachowiak z rodziną opuszczał Polskę, z paszportem opatrzonym dopiskiem: "Z prawem jednokrotnego przekroczenia granicy polskiej".
Oprac.: ZM
Opracowano na podstawie książki: "Solidarność w województwie koszalińskim 1980-1989"
Źródło: A. Frydrysiak, T. Wołyniec „Solidarność w województwie koszalińskim 1980-1989”
Tadeusz WOŁYNIEC. Robotnik, opozycjonista, działacz podziemnej Solidarności, wydawca i redaktor prasy podziemnej, przez długie lata gromadził materiały archiwalne dotyczące działalności koszalińskiej Solidarności, przechował je w warunkach konspiracyjnych, ocalił mimo rewizji przeprowadzanych przez SB, a po latach udostępnił pewną część materiałów pracownikowi naukowemu Politechniki Koszalińskiej, Adamowi Frydrysiakowi, który na ich podstawie opracował pierwszą monografię o koszalińskiej Solidarności zatytułowaną "Solidarność w województwie koszalińskim 1980-1989". Książkę autoryzowali organizatorzy i działacze pierwszej Solidarności koszalińskiej mieszkający w Polsce i na emigracji - najważniejsze fragmenty oparte są na ich relacjach. Praca uzyskała pozytywne recenzje, m.in. ze strony historyka prof. Bogusława Polaka, który w latach 1994-1999 przewodniczył Okręgowej Komisji Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Koszalinie i Radzie Naukowej Instytutu Pamięci Narodowej, a w 2007 roku został powołany w skład Kolegium IPN II kadencji. Fenomen Tadeusza Wołyńca, robotnika, opozycjonisty, a obecnie kustosza pamięci, zasługuje na oddzielne opracowanie.
Książka jest pierwszym naukowym opracowaniem poświęconym historii Solidarności w województwie koszalińskim. Jest także świadectwem odwagi i determinacji członków "S" walczących o niezbywalne prawa przynależne każdemu człowiekowi do wolności. Była to walka bardzo nierówna. Z jednej strony aparat KW PZPR, kierujący polityką i gospodarką województwa, mający do dyspozycji sądy, prokuraturę, wojsko, administrację oraz funkcjonariuszy SB i MO; z drugiej zaś strony - około 100 000 członków Solidarności oczekujących realizacji umów społecznych zawartych w porozumieniach sierpniowych 1980 roku. Większość dokumentów, relacji, wycinków prasowych, ulotek i informacji związkowych wykorzystanych w tym opracowaniu,udostępnił działacz opozycyjnego podziemia Tadeusz WOŁYNIEC. Jego zaangażowanie i determinacja w wyjaśnianiu opisywanych zdarzeń, nawiązywaniu kontaktów z byłymi działaczami Solidarności, odnajdywaniu kolejnych dokumentów związkowych, umożliwiły przypomnienie faktów wytartych z ludzkiej pamięci, ku pokrzepieniu serc i dla potomnych. Swoimi wspomnieniami podzielił się także Grzegorz STACHOWIAK (zamieszkały obecnie w USA), przewodniczący Międzyzakładowego Komitetu Założycielskiego z 1980 i 1981 roku, niekwestionowany lider koszalińskiej Solidarności.
(Z notki o książce zamieszczonej na okładce)
Podziel się swoimi wrażeniami i spostrzeżeniami na naszym Forum w dziale Koszalinianie. Jeśli znasz ciekawe życiorysy koszalinian, których losy należałoby nam wszystkim przybliżyć, napisz do nas na skrzynkę kontaktową. Spróbuj odtworzyć dzieje swojej rodziny, opisz jej losy, na pewno miałeś jakiegoś wybitnego przodka, nie musiał być koszalinianinem, ważne, że Ty nim jesteś. Opowiedz o tradycjach przeniesionych do Koszalina z innych części Polski i świata, pomyśl jaki był udział Twoich bliskich w budowaniu naszego miasta i jego społeczeństwa. Nie sugeruj się tylko postaciami wyjątkowymi, tak zwane „zwykłe życiorysy” też bywają piękne.