Jak to na wojence ładnie, czyli dzielni chłopcy... wehrmachtowcy
Bezkrytyczne opracowania i albumy coraz częściej gloryfikują armię niemiecką, opiewają męstwo niemieckich żołnierzy i przebieg poszczególnych kampanii wojennych militarnej machiny III Rzeszy bez słowa komentarza czy oceny moralnej. Dobitnym przykładem takiej polityki wydawniczej w dzisiejszej Polsce jest książka Rolfa Hinze „19 Dywizja Pancerna Wehrmachtu 1939-1945” opublikowana przez wydawnictwo Bellona.
Całkiem niedawno - 1 września 2009 roku - minęło 70 lat od wybuchu II wojny światowej. Była to ostatnia okrągła rocznica, w której uroczystych obchodach czynny udział brali jej uczestnicy, przede wszystkim żołnierze Wojska Polskiego z wojny obronnej 1939 roku. Za dziesięć lat tylko nieliczni z nich pozostaną przy życiu. Warto więc już dziś zastanowić się, jak traktujemy takie obchody i jaka jest świadomość historyczna naszego społeczeństwa.
Jesteśmy 20 lat po formalnych przemianach społeczno-ustrojowych. Poszczególne partie polityczne i ugrupowania (na ogół efemerydy, które rzadko kiedy są w stanie przetrwać dwie kadencje parlamentarne) licytują się w postawach patriotycznych, wymyślają takie sposoby obchodów rocznic historycznych, aby to przyniosło im jak największe korzyści. Tymczasem stałe, codzienne wychowanie najmłodszych pokoleń podlega szkolno-podręcznikowym manipulacjom, o czym rodzice (a tym bardziej dziadkowie) na ogół nie mają pojęcia.
Obcy punkt widzenia
Tradycyjnym sposobem nawiązywania do przeszłości (bez względu na to, jak bardzo chwalebnej) jest militaryzacja obchodów ważnych rocznic historycznych. W związku z tym organizowane są defilady i pokazy sprzętu i wojska, co ma świadczyć o naszej „potędze” i jakości defiladowych jednostek. Nowym, bo stosowanym od niedawna, sposobem są rekonstrukcje historyczne mające pokazać, „jak to było”. I choć ma to głęboki sens, o ile są bardzo starannie dobrane rekwizyty (broń i mundury z epoki), to przecież wiernie tamtych wydarzeń odtworzyć się nie da, choćby ze względu na skalę rekonstruowanych walk czy długość ich trwania. Trudno bowiem wyobrazić sobie, aby najlepsi rekonstruktorzy byli w stanie pokazać bitwę pod Grunwaldem czy walki Powstania Warszawskiego.
Kolejnym elementem nawiązywania do tej tradycji jest określona polityka wydawnicza - albumy, monografie i biografie jako stały element na rynku księgarskim przed każdą ważną rocznicą. Od pewnego czasu mamy jednak do czynienia z wydawnictwami, które gloryfikują armię napastniczą, opisują i pokazują jednostki wojskowe (a więc i okupacyjne) w takim świetle, aby czytelnik patrzył na nie bardziej przychylnym okiem, aby współczuł żołnierzom i oficerom, którzy po latach „wielkich sukcesów” w podbojach znacznej części świata na koniec ponieśli klęskę i w dodatku „źle” (z ich punktu widzenia) zostali potraktowani przez swych przeciwników.
Do 1989 r. mieliśmy do czynienia w PRL z gloryfikacją „bohaterskiej Armii Czerwonej”, która praktycznie nie zaistniała w latach 1939-1941 jako jeden z dwóch agresorów przeciwko Polsce. Było to ujęcie z obcego, sowieckiego punktu widzenia, albowiem dla naszego „starszego” (a po prawdzie - strasznego) brata wojna światowa rozpoczęła się dopiero 22 czerwca 1941 roku od „zdradzieckiego” (a może cudzysłów jest tu niepotrzebny, bo faktycznie sojusznik napadł na wiernego sojusznika, czyli na tej płaszczyźnie sądząc, był to niewątpliwy akt zdrady) ataku III Rzeszy Niemieckiej na Związek Sowiecki. Jednak słusznie nas to drażniło i dopowiadanie prawdziwej historii w jej wszystkich wymiarach następowało na ogół w domu, w kręgu rodzinnym. Żyły wówczas i były w sile wieku pokolenia rodziców i dziadków, które dobrze pamiętały wydarzenia z nieodległej (wtedy) przeszłości i konfrontacja ich pamięci z „wiedzą” szkolną wypadała fatalnie dla tej ostatniej.
Dziś czasy się zmieniły. Mamy inny rytm życia, codzienne problemy egzystencji wypierają procesy wychowawcze z domów rodzinnych do szkoły, która według rodziców, powinna i jest w stanie pokazywać dzieciom prawdę. Od tego są komputery i internet, skąd nie tylko najmłodsi czerpią podstawową wiedzę o wszystkim. Tandetna na ogół Wikipedia zastąpiła rzetelną encyklopedię, a komiksy i albumy, w których mamy dużo zdjęć i mało treści, wypierają solidne opracowania i podręczniki.
Co więcej, coraz częściej wydaje się w całkiem bezkrytyczny sposób opracowania i albumy opiewające męstwo niemieckich żołnierzy i przebieg poszczególnych kampanii wojennych militarnej machiny III Rzeszy, z naciskiem na pokazanie imponujących osiągnięć niemieckich jednostek wojskowych, ze szczególnym uwzględnieniem poszczególnych dywizji.
Można powiedzieć, że wiedzy nigdy za dużo. Samo opisywanie tych jednostek nie jest niczym złym. Ale dokonuje się to w sposób bezkrytyczny, na ogół bez słowa komentarza, ocen moralnych, a nawet prawnych, w dodatku w taki sposób, że czytelnik utożsamia się z losem „prostego żołnierza” niemieckiego, którego jakoby nie interesowała polityka. W dodatku nie o wszystkich wydarzeniach i działaniach jest mowa, więc znaczna część historii II wojny (i to część najbardziej dramatyczna oraz bolesna) idzie całkowicie w zapomnienie.
Ku chwale niemieckiego oręża
Spektakularnym przykładem takiej polityki wydawniczej w dzisiejszej Polsce jest książka Rolfa Hinze „19 Dywizja Pancerna Wehrmachtu 1939-1945”, Bellona, Warszawa 2009. Wydawnictwo Bellona (dawne Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej) specjalizuje się w tematyce militarnej i wojennej, należałoby zatem oczekiwać, że każda kontrowersyjna pozycja (jeśli już jest wydawana) zostanie opatrzona krytycznym wstępem, przypisami i wyjaśnieniami. Nic z tego - mamy do czynienia z typową militaryzacją niemieckiej pamięci historycznej odwołującej się w dodatku do „chlubnych” kart tradycji pruskich, co samo w sobie powinno być wystarczającym sygnałem ostrzegawczym.
Książka zawiera wprawdzie króciutką przedmowę (nie jest podpisana, ale niewątpliwie pochodzi od autora Rolfa Hinzego) i jeszcze krótszy komentarz tłumaczki Ewy Ziegler-Brodnickiej, która wyjaśnia jedynie kwestie techniczne tłumaczenia i nazewnictwa miejscowości.
W przedmowie czytamy: „Ponieważ wiele filmów po drodze stało się łupem partyzantów, ich wybór, co zrozumiałe, nie jest proporcjonalny do wagi intensywności poszczególnych potyczek dywizji. Mimo że od tamtych wielkich zmagań minęło wiele lat, publikacja takiego wyboru wydaje się być interesująca zarówno dla uczestników, jak i świadków prezentowanych zdarzeń, jak też w swym szerszym, historiograficznym aspekcie - jako relacja o wydarzeniach wojennych postrzeganych oczami żołnierza niemieckiego”. Konfrontacja tych słów ze zdjęciami zamieszczonymi w książce, a zwłaszcza z podpisami pod nimi - napawa grozą! Musielibyśmy uwierzyć, że żołnierz niemiecki (w skali całej dywizji) nie miał w ogóle pojęcia, jak wyglądała II wojna światowa, która toczyła się gdzieś obok niego i właściwie poza nim.
19. Dywizja Pancerna Wehrmachtu uczestniczyła w II wojnie światowej od jej początku, od ataku na Polskę 1 września 1939 roku, aż do ostatnich walk w maju 1945 r. na terenie Czech i kapitulacji przed Amerykanami i Sowietami. Nie jest prawdą, że w książce - albumie nie ma żadnych ocen, są, ale mocno ukryte, i są to oceny żołnierza niemieckiej, nazistowskiej machiny wojennej - od euforii po zwycięstwach w pierwszych latach wojny po niepokój, smutek i rozgoryczenie po doznawanych klęskach, wycofywaniu się na teren właściwych Niemiec oraz użalanie się nad losem żołnierzy w sowieckiej niewoli. Widać tu cały infantylizm autora i prezentowaną przez niego moralność Kalego: jak nasz dzielny Wehrmacht bić mocno wroga, to dobrze, ale jak zacząć przegrywać, to już fatalnie...
Ale dlaczego ten infantylizm i indyferentyzm moralny podziela polskie wydawnictwo, tak silnie kojarzone przecież z Ministerstwem Obrony Narodowej?
Druga wojna światowa pochłonęła ponad 70 mln ofiar, przy czym należy pamiętać, że prawie dwie trzecie to ofiary cywilne. Była to wojna najbardziej okrutna w dziejach, w której Niemcy wykorzystywali zdobycze techniki do masowego uśmiercania ludzi, głodzili jeńców wojennych, a do napędzania swej gospodarki używali dziesiątków milionów niewolników. Tereny przez nich podbite były brutalnie pacyfikowane, notorycznie grabione, na wielu połaciach całkowicie wyniszczano ludność cywilną, szykując teren pod przyszłe niemieckie osadnictwo. W tej wojnie na masową skalę pojawiło się ludobójstwo, czyli mordowanie ludzi z przyczyn rasowych, politycznych, społecznych czy religijnych. Z jej skutkami borykamy się przecież do dziś, a na ziemiach polskich (i nie tylko) w wielu miejscach mamy jeszcze do czynienia z jej wyraźnymi śladami i skutkami.
Lukrowany obraz wojny
Autor w niezwykle skąpym komentarzu porusza się wraz ze swą dywizją: od przejścia granicznego „do Polski” 1 września 1939 roku, przez „różne polskie pozycje obronne” aż do zdobywania Warszawy. Kampanię polską obrazuje jedyne zdjęcie na ten temat: udział jednostek 19. DP w defiladzie w podbitej Warszawie w październiku 1939 oraz surowy, lakoniczny komentarz autora: „Uroczysta chwila w życiu każdego żołnierza dywizji: wejście do Warszawy i przemarsz przed dowódcą Wehrmachtu”. Ani słowa o tym, że stolica Polski została w znacznym stopniu zniszczona, nie ma mowy o stratach ludności cywilnej i represjach niemieckich od pierwszych dni okupacji. Nie ma mowy o ulicznych egzekucjach, łapankach, wywózkach ludności do obozów koncentracyjnych, getcie...
Od początku wojskowe jednostki niemieckie popełniały zbrodnie wojenne na jeńcach oraz ludności cywilnej, a palenie ludzi w domostwach i stodołach zaczęło się już we wrześniu 1939 roku. Tu tego wszystkiego nie ma, bo po co obciążać pamięć szlachetnych żołnierzy Wehrmachtu? Po prostu sielanka! Przybyli, zwyciężyli i zdobyli. Jakie to proste, prawda? Aż się prosi dodać, że prostackie.
Później autor rozczula się nad „trudnościami” dalszych podbojów: Holandii, Belgii i Francji. Były więc „trudne przeprawy przez rzeki”, „następnie rozpoczął się wielki marsz przez Francję do Paryża”, w dodatku „w dzień przy palącym słońcu”. To brzmi jak relacja z wielkich, międzynarodowych zawodów sportowych, podczas których gawiedź klaszcze i się cieszy! Czy tego się od nas oczekuje? Tu także ikonografia jest niezwykle uboga, to tylko triumfalne defilady po „świetnych” zwycięstwach oraz aplauz zgromadzonych tłumów w Rzeszy po powrocie jednostki z frontu.
Podstawowa część książki to „kampania rosyjska 1941-1944”. Tu także ckliwie pokazany jest na fotografiach „trud żołnierza” - motocyklista na polnej drodze, który „zawsze musi się liczyć z niespodzianką z lasu”; żołnierzom „kurz oklejał twarz i mundur”; „grząski piasek na drogach w upale utrudnia poruszanie się naprzód”. Nie ma mowy o potwornych zniszczeniach, eksterminacji ludności cywilnej, pacyfikacjach. Nie ma mowy o działalności Einsatzgruppen, które szły równo z frontem i dokonywały ludobójstwa na niepojętą skalę.
Mamy natomiast sielankowy obraz okupacji. Oto lekarz jednostki pomaga „ludności cywilnej”. Na innym zdjęciu idylla: „orkiestra wojskowa daje ludności nieco rozrywki”. Na kolejnym „ludność cywilna bez przeszkód zbiera żniwne plony”. Mamy śmiać się czy płakać? To tak wyglądała okupacja niemiecka na podbitych terenach wschodnich? Spora ich część to polskie Kresy Wschodnie i istnieje bardzo dużo źródeł historycznych oraz świadectw, aby pokazać to we właściwym świetle.
Później jest jednak wielki odwrót - ciągłe walki w okrążeniach, przebijanie się wśród sowieckich ataków, co autor eufemistycznie nazywa „walkami obronnymi”. Jest to wyraźne mylenie przyczyn ze skutkami, bo przecież to Niemcy byli agresorami i nie bronili swej biednej ojczyzny, tylko wypierano ich z niedawnych, stosunkowo łatwych zdobyczy.
Dla polskiego czytelnika szczególnie ważny powinien być rozdział: „Przyczółek warecki”, obejmuje on bowiem okres Powstania Warszawskiego i jego tłumienie przez różne jednostki niemieckie oraz - co szczególnie trzeba podkreślić - 19. Dywizję Pancerną. I mamy tu sporo zdjęć, z jakże typowymi dla autora opisami. Oto żołnierze DP maszerują przez ruiny: „trzeba było najpierw wywalczyć drogę przez miasto dla zaopatrzenia dywizji”. Ale pod innym zdjęciem autor ubolewa: „trzeba było liczyć się z niespodziankami z wszystkich stron: koktajle Mołotowa, granaty, pojedyncze strzały”. Lakonicznie przedstawiona jest pacyfikacja Mokotowa: „Gdy dywizja otrzymała rozkaz zlikwidowania powstania w dzielnicy Mokotów, do Warszawy weszły również czołgi”. I następne zdjęcie z wypędzaną ludnością cywilną: „W ten sposób ludność mocno zniszczonego Mokotowa opuszczała dzielnicę, niosąc tylko najkonieczniejszy bagaż”. Kto zniszczył Mokotów? Jakie czołgi strzelały w kierunku okien budynków? Kto i dlaczego wypędzał ludność i co się z nią działo? O tym już mowy nie ma.
Tytułem do chwały miało być potworne ostrzeliwanie stolicy Polski przez wielkokalibrowe działa siejące ogromne zniszczenia. Tytułem do chwały mają być „sukcesy” - zburzone domy. Ale jest też i taki obrazek: niemieckie komando miotaczy płomieni dopełnia zniszczeń i masakry ludności. A podpis pod zdjęciem głosi: „W piwnicznych okienkach wciąż czaił się opór zwalczany miotaczami płomieni”. Beznamiętnie, precyzyjnie, technicznie. Jak to na wojence ładnie...
I wreszcie dramat dla autora: ciężkie końcowe walki już na terytorium właściwej Rzeszy. I do tego stosowne obrazki, mające wyciskać nam łzy z oczu: zburzone niemieckie kościoły, budynki publiczne, ciężki los ludności cywilnej, która musiała kopać rowy obronne. I wreszcie emocjonalny komentarz autora: „Jednak dziwne to było uczucie walczyć na ziemi niemieckiej...”. Ponownie moralność Kalego - na ziemi zdobytej można było wszystko, nie zważając na nic. Ale na swojej? Tragedia - zniszczenia, los ludności cywilnej...
Ostatni akcent to dwa zdjęcia żołnierzy niemieckich w sowieckiej niewoli. I dwa podpisy pod nimi: „Zbiórka niemieckich jeńców wojennych po ciężkich walkach i długich marszach, do czego zmuszali Sowieci wszystkich, mimo wielkich upałów i bez jakiegokolwiek żywienia”. I wreszcie: „Nastąpiły ciężkie lata w obozach, lata wyczerpującej pracy, przy złym odżywianiu”.
* * *
Zaczynamy mieć do czynienia z nową wykładnią historii współczesnej. Oto kaci przedstawiani są jako dzielni żołnierze, którzy po prostu zdobywają, wygrywają, a w wolnych chwilach opiekują się ludnością cywilną, dostarczając jej rozrywek. Niszczenie i palenie europejskiej stolicy to po prostu zwyczajna czynność zwyczajnych żołnierzy, którzy są przecież do tego powołani oraz potrafią to robić skutecznie i dobrze. Wreszcie kaci stają się ofiarami: źle traktowani w niewoli, niedożywieni, zmuszani do ciężkich marszów i wyczerpującej pracy. Mamy im współczuć? Ubolewać, że spotkało ich coś tak nieskończenie niezasłużonego?
Nie wiadomo, czy to już nowa, europejska wykładnia dziejów II wojny światowej. Być może to dopiero początek fali radykalnych zmian. Gdy gładko przełkniemy takie otępiające naszą wrażliwość pigułki, jak opisywany tu album, to może następnym krokiem będą równie cukierkowe albumy o SS, gestapo, Einsatzgruppen, pokazujące przejmujący los uczestników tych formacji ściganych po wojnie za popełnione zbrodnie (niezbyt skutecznie i przecież nie na odpowiednią skalę). A oni tylko robili swoje, i w dodatku robili to dobrze - oczywiście ze swojego punktu widzenia. Ale czy nasz punkt widzenia jeszcze się gdziekolwiek liczy, jeśli polski wydawca raczy nas taką publikacją, całkowicie pozbawioną szerszego tła, szerszego wprowadzenia i wymagającą uzupełnienia o to, czego w albumie tym nie ma?
Leszek Żebrowski
Artykuł Leszka Żebrowskiego pierwotnie ukazał się w „Naszym Dzienniku” z 12 stycznia 2010.
Leszek ŻEBROWSKI jest badaczem historii i publicystą, autorem między innymi książki „Paszkwil 'wyborczej'. Michnik i Cichy o Powstaniu Warszawskim”, Warszawa 1995.
Podziel się swoimi wrażeniami i spostrzeżeniami na naszym Forum.